Mój stosunek do Koszalina był zbliżony do tego, co na temat Łodzi deklarował Adaś Miauczyński ("Nic śmiesznego"). Do tego stopnia, że w ciągu siedmiu lat, które upłynęły od momentu, gdy tu zamieszkałem, nie poznałem nawet jednej dziesiątej topografii miasta.
Ale nic nie trwa wiecznie. Otóż od pewnego czasu uprawiam miejską turystykę pieszą i poznaję Koszalin. Ogólnie miasto nie powala na kolana, jeśli chodzi o architekturę. Ale jest tu sporo urokliwych miejsc. Największą frajdę sprawiają mi przypadkowe odkrycia, czyli takie, które nastąpiły w wyniku kaprysu, aby zapuścić się w jakąś uliczkę, czy parkową alejkę.
Dodatkowym zaskoczeniem dla mnie jest to, że Koszalin to bardzo małe miasto. Wszystkiego ma może 10 kilometrów "w kłębie". I nie ma możliwości, aby się tu zgubić. Zawsze człowiek o własnych siłach zdoła dojść do jakiegoś miejsca, które albo sam kojarzy, albo które wyprowadzi go na właściwy kierunek.
Suplement:
Któregoś razu idę sobie przez las, od Góry Chełmskiej, taką dróżką, która prowadzi do nowej kładki nad wylotówką z Koszalina (krajowa szóstka). A tam - tirówka!
Nowe stoisko.
Nie skorzystałem, bo byłem pieszo i w ogóle.