Robert Szmarowski Robert Szmarowski
3708
BLOG

Wybuchowa atmosfera lotu

Robert Szmarowski Robert Szmarowski Polityka Obserwuj notkę 209

Zamach na polski samolot był możliwy wyłącznie w warunkach wykluczających lot.

Powraca temat tragedii smoleńskiej. Tym razem w oprawie urzędowej, bo ci, którym zależy na wznowieniu śledztwa i prac komisji eksperckiej, sprawują obecnie władzę w Polsce. Ich główna teza brzmi: dotychczasowe ustalenia państwowej komisji i prokuratury są nierzetelne, bo oparto je na niepełnym materiale dowodowym. Nie jest tajemnicą, że orędownicy wznowienia śledztwa, dopiero wtedy uznają sprawę za w pełni wyjaśnioną, gdy nowa komisja potwierdzi fakt serii eksplozji na pokładzie tupolewa, przy równoczesnym obaleniu „mitu o brzozie”, bo według nich przecież tak masywna maszyna nie może przegrać w starciu z gałęzią.

Reputacja tak zwanych niezależnych ekspertów, na których pracy opierało się stanowisko forsowane przez zespół Antoniego Macierewicza, mocno ucierpiała, gdy okazało się, że tytuły naukowe wielu z nich nie są związane z dziedziną, za której zgłębianie się zabrali. Powagi nie przydała im także zastosowana metodologia. Krytycy najgłośniej wyśmiewali eksperymenty oparte na fizycznych właściwościach puszki po napoju, wskazanej jako „pomniejszoną reprezentację bryły statku powietrznego”. Potem nieoczekiwanie ogłoszono, że w samolocie przed startem znajdował się trotyl, co dało zespołowi Macierewicza drugi oddech i punkt zaczepienia w konfrontacji z wojskową prokuraturą. Prokuratorzy interpretowali sprawę tak pokrętnie, że do dziś trudno z przekonaniem wykluczyć, że trotyl w samolocie jednak był. Trotyl, czy jego ślady, czy może związki pochodne, pozostawione przez przedmioty niemające związku ze sprawą.

Zastanawiające, czego po pracach nowej komisji oczekują zdeterminowani inicjatorzy jej powołania. Poza oczywiście zamianą w punkcie określającym bezpośrednią przyczynę katastrofy. Trotyl w miejsce brzozy. Przecież nowa komisja nie zmieni faktu, że polski samolot nie miał prawa w ogóle wznieść się w powietrze.

Załoga nie miała wymaganych uprawnień do prowadzenia tej maszyny. Już po katastrofie wyszło na jaw, że cały pułk specjalny, wystawiający flotę do lotniczych przewozów przedstawicieli władzy, był dotknięty chorobą. Lekceważono procedury bezpieczeństwa, ignorowano wymogi szkoleniowe, a treść przepisów lotniczych traktowano nie jak żelazny kanon, ale zaledwie jak tworzywo w rękach ekscentrycznego artysty.

Już w Warszawie było wiadomo, że warunki pogodowe wykluczają lądowanie w Smoleńsku. Nie dlatego, że pilot się boi, ale dlatego, że tego typu czynniki są skatalogowane i szczegółowo opisane w procedurach. Do startu jednak doszło, bo taki był wymóg polityczny. Lądowanie na odległym lotnisku zapasowym nie wchodziło w grę. Nie mogło być mowy o jakimkolwiek spóźnieniu na uroczystość rocznicową. Względy polityczne stanęły na pierwszym planie. Ale pogoda na polityce się nie zna. Mgła nie rozróżnia rangi statków powietrznych. W miejscu docelowym nic nie było widać. O czym zresztą wiedziano już przed startem. Ważne wskazówki pochodziły od załogi drugiego polskiego samolotu, który cudem przebił się przez mgłę i bezpiecznie w Smoleńsku wylądował.

Polityka? Cud? To nie są terminy z zakresu międzynarodowych standardów bezpieczeństwa w ruchu lotniczym. Twierdzenie, że samolot wojskowy podlega innym regułom, nie wytrzymuje krytyki. Żołnierz musi się podporządkować rozkazom. Ale ma obowiązek zignorować rozkazy niezgodne z prawem. Tak właśnie postąpił dowódca samolotu wiozącego głowę państwa na konferencję do Tbilisi w 2008 roku. Zignorował polecenie prezydenta i odmówił lądowania w strefie bezpośrednich walk. Z tego tytułu był potem haniebnie szykanowany, choć formalnie nie poniósł ani służbowych, ani karnych konsekwencji. Jego ówczesny drugi pilot dwa lata później dowodził lotem do Smoleńska. I zamiast postąpić jak należy, postanowił pokazać, że „polski lotnik poleci i na drzwiach stodoły”. Polityczna presja na załogę i jej dowódcę była potężna. Jak widać nie każdy jest w stanie stawić czoła takim czynnikom.

Wojskowość zna pojęcie skalkulowanego ryzyka. Ale stosuje się je w odniesieniu do operacji militarnych, a nie przewozów pasażerskich. Prezydencki lot w 2008 roku miał wprawdzie związek z wojną, ale Polska nie była jej stroną, a sam lot nie był tak doniosły, aby jego spodziewane strategiczne następstwa mogły usprawiedliwiać hazard. Dwa lata później jedyna wojna, z którą miał związek feralny lot, toczyła się w Polsce, na szczytach władzy. Prestiż prezydenta, zwartego w wojennym uścisku z premierem, był głównym wyznacznikiem podejmowanych decyzji. 10 kwietnia 2010 roku okazało się, że ten konflikt przyniósł tyle samo ofiar, co dekada stanu wojennego.

Cóż więc nowego może ustalić kolejna komisja? Już katastrofa w Mirosławcu, której kolejną rocznicę niedawno obchodziliśmy, wykazała rażące zaniedbania w dziedzinie bezpieczeństwa wojskowych lotów. Załoga przysypiająca ze zmęczenia, prowadząca maszynę, której możliwości w danych warunkach pozostawały nieznane, bo nie prowadzono żadnych testów. Piloci debiutujący za sterami samolotu w tej konkretnej konfiguracji. Z takich tragedii należy wyciągać wnioski na miarę przewrotu kopernikańskiego. A nie zamiatać pod dywan protokoły śledcze, lub tropić czarownice, które rzuciły zły urok.

Rosyjscy kontrolerzy lotu oczywiście walnie przyczynili się do rozbicia polskiej maszyny. Ich komunikaty i komendy dla załogi, wiodły ją wprost ku śmierci. Ale ta okoliczność pozostaje wtórna w stosunku do faktu, że nasz samolot nie miał prawa tam się znajdować w tych warunkach.

No i te eksplozje. Rządowy tupolew był zbyt nisko, aby móc wyjść cało z nieszczęścia. Ale zwolennicy tezy o wybuchu są przekonani, że po upadku maszyny ktoś miałby szansę przeżyć, gdyby nie ten wybuch, niweczący ostatnie nadzieje. Trzeba do tego być fizykiem, żeby się wypowiadać o szansach żywych organizmów w dynamicznej konfrontacji wielkich mas. Ale warto uwzględnić pewną zależność. Otóż zamach na głowę państwa miał sens tylko wtedy, gdy istniała możliwość zakamuflowania go. Tylko ekstremalne warunki pogodowe, wykluczające lot, umożliwiały wysadzenie maszyny w locie. Bo tylko w takich okolicznościach można było ukryć ślady zbrodni. Mgła, zerowa widoczność, wielki błotnisty areał strefy zniszczeń w miejscu rozbicia samolotu.

W innych warunkach, czyli normalnych, wybuch byłby od razu rozpoznany jako wybuch. Nie dałoby się ukryć faktu, że samolot był obiektem zamachu.

Skąd zamachowcy mogli mieć pewność, że lot się odbędzie, skoro warunki pogodowe go wykluczały? I jak daliby radę zakamuflować zamach, gdyby samolot udał się na lotnisko zapasowe? Jaka była szansa na bezpieczne dla zamachowców usunięcie ładunku wybuchowego z pokładu maszyny, gdyby okazało się, że plan zwiódł. Przecież to nie walizka. Albo było tego bardzo dużo, albo zostało upchnięte tak, żeby nie dało się łatwo znaleźć. Teza o zamachu jest absurdalna.

Pogodę trzeba szanować, bo wciąż pokazuje swoją bezlitosną potęgę pomimo dynamicznego rozwoju ludzkiej technologii. Trzeba także bezwzględnie przestrzegać procedur bezpieczeństwa, które często napisane są krwią i cierpieniem ofiar wcześniejszych katastrof. Trzeba umieć przeciwstawić się kaprysom zwierzchników, kładąc na szali własną karierę, gdy otrzymane od nich polecenia stoją w sprzeczności z prawem i ze zdrowym rozsądkiem. To są proste wymogi, choć w praktyce czasem trudne do spełnienia, jak pokazał przykład tragicznego lotu do Smoleńska.


 

Kontynuację bloga znajdziecie Państwo pod tym adresem: http://szmarowski.salon24.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka